Forum Socjum Saga o Ludziach Lodu
forum dla wszystkich, którzy kochają twórczość Pani Margit Sandemo
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy  GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Islandzka przygoda Benedicte Lind, czyli jak powstał PIFF

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Socjum Saga o Ludziach Lodu Strona Główna -> Historia Klubu
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Tengel Dobry
Głowa Rodu Lind
Głowa Rodu Lind



Dołączył: 03 Lut 2009
Posty: 265
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/3

Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 2:51, 21 Paź 2009    Temat postu: Islandzka przygoda Benedicte Lind, czyli jak powstał PIFF

Islandzka przygoda Benedikte naszej załozycielki.



Benedikte Lind napisał:
W czerwcu 1992 roku przypadkiem kupiłam pierwszy i drugi tom "Sagi o Ludziach Lodu" Margit Sandemo. W ten sposób związałam się z Pisarką na kolejne lata. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że dzięki Jej książkom odnajdę swoją pasję - Skandynawię, zapewne uwierzyłabym. Gdyby powiedział, że w czasie studiów każde wakacje przynajmniej częściowo będę spędzać właśnie na Północy, że będę uczyć się szwedzkiego - zdziwiłabym się, ale czemu nie? Gdyby jednak dodał, że za siedem lat na zaproszenie Autorki wyjadę na Islandię - wtedy raczej roześmiałabym się mu w twarz. Bo niby dlaczego Margit Sandemo miałaby zapraszać mnie gdziekolwiek - jedną z tłumu?

Ale "Saga o Ludziach Lodu", a także dwie kolejne serie - "Saga o Czarnoksiężniku" i "Saga o Królestwie Światła" tak mnie zachwyciły, że kiedy ku swojej radości odkryłam istnienie Svenska Isfolksföreningen (Szwedzkie Stowarzyszenie Ludzi Lodu, SVIFF, istnieje od 1991 roku), przyłączyłam się do nich. Był rok 1997. W listopadzie 1997 utworzyłam PIFF - Polska Isfolksföreningen - Polskie Stowarzyszenie Ludzi Lodu. Na początku było nas sześcioro, dziś w PIFF są 24 osoby, w tym troje Szwedów.

Wysłałam list do Margit Sandemo z prośbą, by uznała PIFF za oficjalne Stowarzyszenie Ludzi Lodu w Polsce. W wyniku pewnych komplikacji na odpowiedź czekałam kilka miesięcy. Zupełnie niespodziewanie na początku marca 1999 roku w skrzynce na listy znalazłam kopertę z adresem zwrotnym: Margit Sandemo, ....., Norway.

Margit spełniła moją prośbę i PIFF jest już oficjalnym fan-clubem w Polsce. Oprócz kilku anegdot i masy ciepłych słów list zawierał też zaproszenie na Islandię dla czterech osób z PIFF. Margit Sandemo zaprosiła nas na swój koszt.

Poniższy tekst to zapis zdarzeń z siedmiu dni, które spędziliśmy na Ultima Thule (oraz wydarzeń towarzyszących podróży tam i z powrotem).

25. 07 NIEDZIELA

Dotarliśmy do Sztokholmu. Dzięki pomocy ludzi ze SVIFF mieliśmy gdzie spać, a co więcej - nasza Gospodyni, Basia, w tempie ekspresowym pokazała nam miasto. Nie całe oczywiście, ale przynajmniej Gamla Stan (Stare Miasto) i okolice. Pogoda piękna, ciepło, słonecznie. A my - miłośnicy Skandynawii (bo miłość do książek Margit Sandemo wcześniej czy później przeradza się w miłość do Północy) z zachwytem staraliśmy się zobaczyć WSZYSTKO.

26. 07 PONIEDZIAŁEK

Rano - nalot na Dom Szwecji (cel: ulotki i broszury). Odpowiednio obładowani pożegnaliśmy Basię i jej chłopaka Martina, po czym pojechaliśmy na lotnisko Arlanda. O 14.10 mieliśmy lot do Reykjaviku (lotnisko Keflavik). Lot trwa około 3 h, ale dzięki zmianie czasu wylądowaliśmy o 15.20.

Doskonale pamiętam uczucia, jakie mną targały, kiedy samolot sunął po płycie lotniska, a ja patrzyłam przez okno i kolejny, tysiąc któryś raz powtarzałam sobie: Tak. To jest Islandia. ISLANDIA. Ta wyspa daleko na północy, którą tyle razy widziałam na mapie, o której tyle czytałam. To JEST Islandia. Odwracałam głowę, żeby ukryć łzy wzruszenia. Nie odzywałam się, gardło miałam jak zasznurowane. ISLANDIA. Ja na Islandii...

Bez problemów dojechaliśmy do Reykjaviku i znaleźliśmy kameralne schronisko, gdzie zamierzaliśmy spędzić tę noc. Następnego dnia po południu mieliśmy spotkać się z resztą grupy.

Całe popołudnie, wieczór i część nieistniejącej na Islandii latem nocy wędrowaliśmy po mieście. Wszystko - począwszy od nazw ulic - kojarzyło się z czasami wikingów. Ulice: Egila, Njala... pomnik Leifura Eirikssona, który odkrył Amerykę Północną na 500 lat przed Kolumbem.

Usiłowaliśmy "tłumaczyć" język islandzki, więc powstały kwiatki w stylu: SKÁTABÚDHIN - BUDYŃ ZE SKRZATÓW.

Reykjavik jest niezwykle czystym miastem ( w rzece pływają łososie ), jest też najbardziej na północ wysuniętą stolicą świata. Zarówno miasto, jaki i okolice są zaopatrywane w energię z geotermicznych źródeł.

Jedną z pierwszych rzeczy, jaką sprawdziłam, była książka telefoniczna. Rzeczywiście, w związku z brakiem nazwisk (ma je około 10% ludności Islandii, czyli około 27000 osób) książka telefoniczna ułożona jest według imion. Warto przy okazji wspomnieć, że 60% całej ludności Islandii, czyli około 160000 osób, mieszka w Reykjaviku i okolicach. Pozostałe 40% rozrzuconych jest w miastach i miasteczkach na wybrzeżach. Natomiast interior jest niezamieszkany. Jak powiedział później nasz przewodnik, Wnętrze kraju jest niezamieszkane i nie nadaje się do zamieszkania.

27. 07 WTOREK

Część dnia (do 17-tej) spędziliśmy na oglądaniu Reykjaviku. Udało nam się wysłuchać krótkiego koncertu organowego w kościele św.Hallgrima (przed tym właśnie kościołem stoi pomnik Leifura Eirikssona). Po południu, przytłoczeni naszymi bagażami, udaliśmy się pod główne wejście hotelu Loftleidhir, gdzie mieliśmy spotkać się z grupą. Prócz nas na Islandię Margit "wysłała" swoje wnuki (z partnerami) i dwie dziewczyny z NIFF, Norweskiego Stowarzyszenia Ludzi Lodu. W sumie osiemnaście osób.

Niemal punktualnie o 17-tej pod hotel podjechał jeep. Ze środka wyskoczył młody, przystojny i uśmiechnięty człowiek, zapytał czy jesteśmy z grupy Sandemo. Uzyskał odpowiedź twierdzącą. Nazywam się Björn, powiedział. W naszych mózgach zapaliło się światełko: przewodnik! Pisała o nim Margit! Björn załadował nasze bagaże i pojechaliśmy na lotnisko krajowe (Za rogiem, siedem minut na pieszo). Czekał nas lot na północ, do Húsavík.

W małej hali odlotów była tylko nasza grupa. To są uczestnicy wyprawy z Polski, rozpoczął prezentację Björn, po czym zwrócił się do nas: A to jest norweski gang. Zaraz też wszyscy wymieszaliśmy się w gąszczu rąk i imion. Podejrzewam, że obie nacje potrzebowały jeszcze mniej więcej dwóch dni by zapamiętać imiona własne. Jeden z wnuków Margit, pełniący funkcję kogoś w rodzaju szefa, Tim, rozdał nam karty pokładowe. Wkrótce wpuszczono nas do małego samolotu, który miał dokładnie 18 miejsc pasażerskich, zajęliśmy 100 %. Przed odlotem pożegnaliśmy Björna i drugiego kierowcę, Gunnara - Jóna. Mieli jechać całą noc jeepami i spotkać się z nami następnego dnia po obiedzie. Nas, w przeciwieństwie do nich, czekała suta kolacja oraz noc w domu gościnnym Árból.

Wcześniej jednak z niemożliwie trzęsącego samolotu zobaczyłam Islandię taką, jaka istnieje w ogólnie znanych opowieściach: bezkresne pola lawy, brązowe, szare, czerwone. Bulgoczące, parujące gorące źródła, małe wybuchające wulkany. Pusta, dzika i jałowa przestrzeń. Zastanawiałam się, czy przypadkiem nie patrzę na ziemię nigdy jeszcze nie dotkniętą stopą człowieka.

Impreza integracyjna skończyła się około drugiej w nocy. Szłam do pokoju na pół śpiąc i marząc o ŁÓŻKU. Odezwały się zarwane noce na promie, w Sztokholmie i w Reykjaviku. ŁÓŻKO. Gdzie jest ŁÓŻKO. A za oknem trwała jasna noc islandzka.

Jedno z moich prywatnych turystycznych wspomnień to smak herbaty w schronisku w Dolinie Pięciu Stawów w Tatrach. Nigdy wcześniej i nigdy później żadna herbata nie smakowała mi tak bardzo jak tamta, kiedy dotarłam do schroniska po długiej wędrówce w upale. Teraz mam też drugie wspomnienie. Nigdy w życiu nie spałam na tak miękkim, wygodnym i pachnącym łóżku jak to w Árbólu...

28. 07 ŚRODA

Drugi dzień wyprawy rozpoczął się rejsem, podczas którego mieliśmy 95% szans (jak głosi ulotka), że zobaczymy wieloryby. Ciepło ubrani (jak nam się wydawało), nakarmieni tabletkami przeciw chorobie morskiej i pełni optymizmu weszliśmy wraz z kilkunastoma obcymi osobami różnych narodowości na pokład statku noszącego miano (nomen omen!) Moby Dick.

Już po jakiejś godzinie stania na dziobie i łapania wiatru w skrzydła (?) wiedzieliśmy, że nie jesteśmy ciepło ubrani. Na szczęście w dużej kabinie czekała na nas gorąca kawa. Morze szumiało, pani na mostku kapitańskim opowiadała jak odżywiają się wieloryby, panował sielankowy spokój.

I nagle w tym sielankowym spokoju rozległ się krzyk pani z mostka: uwaga, godzina trzecia, pięćdziesiąt metrów, delfin!

Moby Dick gwałtownie ożył, wszyscy rzucili się na prawą burtę i aż do bólu wypatrywali inauguracyjnego delfina. O jest! Tam! Ciemny kształt! W ruch poszły kamery, aparaty z fleszami. Delfin, delfin! I wtedy usłyszeliśmy: Oj, nie... to kłoda drewna. Ale delfiny zaraz będą!

No i rzeczywiście, były. Najpierw pojedyncze - wyskakiwały nagle z wody, równie szybko znikały pod powierzchnią i zgodnie z zapowiedzią po chwili wynurzały się drugi raz w tym samym miejscu. Trzask fleszy. Delfinów było coraz więcej, pani na mostku nieprzerwanie zawiadamiała: delfin, piętnaście metrów, godzina dziewiąta! Rodzina delfinów, trzydzieści metrów, trzecia! Jedenasta, dwa delfiny! Tłum ludzi rzucał się z lewej na prawą, z dziobu na rufę, znów na prawo... i zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia. Jak się później okazało, w większości pustego morza. Bo delfin jeszcze nie wynurzył się albo już zdążył skryć pod wodą.

Widzieliśmy też wieloryba. Dokładnie jednego, raczył wystawić czubek ogona na pokaz...

Zanim wróciliśmy do portu, pani z mostka podeszła do części uczestników rejsu z atlasem przyrodniczym w ręce i dokładnie wyjaśniła, jakie delfiny, jakie ptaki i jakiego wieloryba widzieliśmy.

Na ląd zeszliśmy przemarznięci do szpiku kości, mimo że gdzieś w połowie powrotnej drogi zorientowaliśmy się, że na marznących pasażerów czekały prócz kawy również koce...

Okazało się, że na naszą grupę czeka obiad w restauracji umiejscowionej, a jakże, na statku cumującym u nadbrzeża. Na świeżym ZIMNYM powietrzu, z widokiem na ZIMNE morze. Przed posiłkiem jak zwykle każdy dostał szklankę wody z kostkami lodu. Chyba nigdy z takim obrzydzeniem nie patrzyłam na czystą wodę...

Moje trzecie wspomnienie z serii turystycznych wiąże się właśnie z tamtym obiadem. Kiedy już skończyłam jeść, zmarznięta jeszcze bardziej, poczułam, że toaleta jest czymś dla mnie nieodzownym. Ruszyłam wraz z koleżanką na poszukiwania. Ku mojej wielkiej radości toaleta na tym wyziębionym statku była ogrzewana. Ciepłe było dokładnie, dokładnie wszystko, łącznie z muszlą klozetową...

Po obiedzie podjechały po nas dwa jeepy, prowadzone przez Björna i przez Gunnara-Jóna. Obaj oczywiście dostali obiad, my w tym czasie podziwialiśmy samochody. Cóż, Margit Sandemo nie ubarwiła ich w swoich książkach. Jeepy miały napęd na cztery koła (bardzo wysokie koła!), co zresztą jest wymagane na Islandii, jeśli ktoś wybiera się w interior. Kilka anten na dachu, połączenie z krajowymi służbami ratowniczymi, policją i piorun wie kim jeszcze, telefon, radio, podobno również dodatkowy bak na benzynę. Oba samochody miały również bezpośrednie połączenie ze sobą.

Bagaż już załadowano, teraz przyszła kolej na nas. Wsiedliśmy i tak rozpoczęła się nasza pierwsza podróż przez Islandię. Jechaliśmy na kemping w Reykjahlidh nad jeziorem Mývatn (znanym miłośnikom książek Margit Sandemo), czekały tam na nas dwa drewniane domki. Po drodze zatrzymywaliśmy się nie jeden raz.

Pierwszy przystanek to Dolina Echa. Całą grupą weszliśmy stromą ścieżką na uskok skalny. Kiedy już udało się nam odpowiednio stłoczyć i zrobić obowiązkowe zdjęcia, Björn zarządził: na trzy cztery wszyscy wołamy uuuu! Trzy, cztery! Zgodnie zawyliśmy: uuuu! Zapadła cisza, a po kilku sekundach echo odpowiedziało: hi hi hiiii! Iście diabelski chichot! Zanim zdążyliśmy się zdziwić, Björn powiedział: A teraz krzyczymy aaaaaa! Zachęceni efektownym echem, wrzasnęliśmy: aaaaa! Echo nie kazało na siebie czekać. Dolina zatrzęsła się od ochrypłego: he he he! Parsknęliśmy śmiechem. To nie koniec, powiedział Björn. Teraz krzyczymy eeee! Po naszym ochoczym krzyku echo przeszło samo siebie. Uhuhu! Uhuhu!

Naprawdę nie mam pojęcia, skąd się wzięło takie echo!

Wróciliśmy tą samą ścieżką, biegnącą przez islandzki las. Zaskoczyła nas wysokość drzew - były wyższe od nas! (Co na Islandii nie jest żadną regułą). Björn nie omieszkał podzielić się z nami kolejną porcją wiedzy na temat Islandii. Zapytał: Co trzeba zrobić, jeśli ktoś zgubi się w lesie islandzkim? I sam sobie odpowiedział: Wstać!

Tego dnia widzieliśmy pierwszy z trzech najsłynniejszych wodospadów islandzkich: oszałamiający swą potęgą Dhettifoss na rzece Jökulsá á Fjöllum.

Wieczorem pierwszy raz w życiu kąpałam się w gorących źródłach. Na początku tabliczka: woda w źródłach może być wrząca. Kąpiel na własne ryzyko. Co tam, idziemy! Pierwsze, ostrożne umoczenie palca. Gorąco, ale palec wciąż jest. Wchodzimy. Temperatura powietrza około 10 oC, temperatura wody około 45 oC. Śmierdzi siarką jak w piekle, ale to podobno zdrowe dla skóry (siarka, nie zapach...). Rozochoceni wizją skóry jak z reklamy kremów obficie smarowaliśmy się zielononiebieskim szlamem z dna źródeł. Jedno jest pewne, było świetnie, choć ten zapach... Ale wkrótce tak się przyzwyczailiśmy, że zaczęliśmy mówić: o, mój ręcznik pachnie siarką!

Po gorących źródłach szczękając zębami z zimna i trzęsąc się w mokrych kostiumach i ręcznikach pojechaliśmy do jaskiń. Pełnych wody, jak powiedział Björn. Zapomniał dodać, że do dna było tylko jakieś osiem metrów. Do środka wchodziliśmy pojedynczo, a właściwie wślizgiwaliśmy się przez wąską szczelinę. Kolejna niespodzianka: trzeba zsunąć się po łańcuchu i chlup! do wody. Wszyscy, nawet ci najlepiej pływający, od razu kierowali się ku ścianom, byle znaleźć jakieś podparcie. To właśnie z tej jaskini pochodzi najstarsza seria siniaków i odrapań na moich nogach i rękach. Tam też po raz pierwszy głośno zastanawialiśmy się, czy nasze wykupione w Polsce i w Norwegii polisy ubezpieczeniowe obejmują podobne sporty rekreacyjne...

Kiedy już dostatecznie zmarzliśmy, pojechaliśmy z powrotem do Reykjahlidh, po drodze zahaczając o cud myśli ludzkiej, mianowicie rozgrzaną (choć prawdę mówiąc nie bardzo, najwyżej do jakichś 70 oC) saunę.

29. 07 CZWARTEK

W czwartek zwiedziliśmy okolice jeziora Mývatn. Dzień rozpoczęliśmy wizytą w Námafjell Hverir. Powietrze gęste od zapachu siarkowodoru i pary z małych, bulgoczących siarkowych gejzerów, co i raz wybuchających. Jedna szarawa erupcja, druga, kolejna... Krajobraz pustynny, łagodne żółtokremowe wzgórza siarki, upstrzone większymi jej skupiskami w kolorze żółtozielonym. Siarka, siarka, siarka. I niebo, na barwę którego niemal wszyscy zwróciliśmy uwagę - czysto, mocno niebieskie, bezchmurne - niemal pocztówkowe.

Islandia jest zmienna. Tego samego dnia odwiedziliśmy okolice tak księżycowe, że po około dwóch godzinach wędrówki wierzyć nam się nie chciało, że istnieje inny świat. Pola lawy, brązowe, czarne, strome wzgórza, na które oczywiście wchodziliśmy. Tam są takie trzy wzgórza, wejdziemy na nie, piękny widok! Naprawdę! (Björn). Skojarzenia z krajobrazem księżycowym były jak najbardziej uzasadnione. Załoga APOLLA przed lotem na Księżyc trenowała właśnie na Islandii, bodajże w Sprengisandur.

Obejrzeliśmy okolice Krafli, tam też Björn zaprowadził nas do małego wodospadu z gorącą wodą. Totalne rozleniwienie... w pewnej chwili nasz anielski przewodnik wyszedł z wody i poszedł do samochodu. Wrócił chwilę później z pudłem pełnym kanapek, soczków, bananów, pomarańczy. Piknik pod wiszącą skałą? Nie, już raczej pod ciepłym wodospadem...Björn rzucał nam do wody pomidory, ale później zdecydowaliśmy się jednak wyjść na łąkę i po ludzku zjeść to, co przyniósł.

Kolejną atrakcją dnia była przejażdżka na konikach islandzkich. Nigdy w życiu nie siedziałam na koniu, więc kwestia zasięgu polisy wróciła. Rohan, który już wcześniej był na Islandii, na moje pytanie o koniki odpowiedział: są małe, spokojne, leniwe. I takie były! Mój szczególnie lubił jeść trawę; ku mojemu radosnemu zdumieniu mniej więcej jechał tak jak chciałam. Cóż, robił to co pozostałe konie... niestety kiedy inne przyspieszały, on też. Z całych sił starałam się nie wyglądać wówczas jak worek w siodle. No, w każdym razie nie spadłam!

Największym przeżyciem dla mnie były odwiedziny w Dimmuborgir. Jest to teren pełen najdziwniejszych formacji z lawy i nikt w zasadzie do końca nie wie, jak powstały. Sama nazwa oznacza "Mroczne Twierdze". Dimmuborgir jest piękne, niepodobne do niczego co wcześniej widziałam. Dla mnie miało dodatkową wartość: otóż miejsce to odgrywa niezwykle ważną rolę w "Sadze o Ludziach Lodu". Jestem tutaj, jestem w Dimmuborgir!

Teraz pójdziemy w strasznie fajne miejsce, powiedział wieczorem Björn. Tylko od tej chwili nikt z was nie mówi po angielsku, bo to jest teren prywatny i lepiej, żeby nie przybiegł farmer z dubeltówką! Po takim wstępie nie mogliśmy się doczekać, co takiego pokaże nam przewodnik.

Najpierw długo szliśmy przez jakiś kamienisty teren, tu i ówdzie skacząc przez druty. Wreszcie Björn zatrzymał się. W pierwszej chwili nie wiedzieliśmy dlaczego - wokół niczego szczególnego nie zauważyliśmy. Potem spojrzeliśmy w dół. Jakieś dwa, trzy metry przed nami rozciągała się średnio szeroka szczelina w ziemi. Trzeba zejść na dół, poinformował Björn. Ku naszemu zdziwieniu, po początkowym ześlizgiwaniu się po skałach, trafiliśmy na chybotliwą nieco, ale zawsze pomocną drabinę. Björn i ktoś jeszcze zeszli pierwsi i pomagali pozostałym. Na dole było gorąco. Widzieliśmy, że to jeszcze nie koniec wędrówki, natomiast tu właśnie należało zostawić ubrania, aparaty i inne rzeczy. Wokół ciemno. Nagle zrozumieliśmy, po co Björn kupował dwie torebki małych lampek herbacianych.

Pierwsi odważni zsunęli się na dół i do naszych uszu doszły przekleństwa. Woda miała ponad 60oC! Wkrótce jednak przyzwyczailiśmy się do panującego gorąca. W małej grocie obok porozkładaliśmy zapalone lampki, na tyle wysoko, by nie zamokły. Na skalne ściany padały powykrzywiane cienie, światło odbijało się w gorącej wodzie, w powietrzu unosiła się para. Atmosfera w wąwozie stała się trochę niesamowita, zwłaszcza kiedy kilka osób zaintonowało pogańskie pieśni.

Na noc wróciliśmy do Reykjahlidh.

30. 07 PIĄTEK

Kratery, mnóstwo kraterów - tak rozpoczął się piątek. Następnie obejrzeliśmy drugi z wielkich wodospadów Islandii - Godhafoss (Wodospad Bogów). Kiedy Islandczycy na althingu podjęli decyzję o przyjęciu chrztu, w tym właśnie wodospadzie zatopili figury dawnych bogów, by ochrzcić się z czystym sumieniem.

Później zaś kolejny (i nie ostatni) raz poświęciliśmy się sportowi, który chyba nie do końca można nazwać rekreacyjnym... Spływ górską rzeką na pontonach! W naszej naiwności myśleliśmy, że założą nam kamizelki ratunkowe, wsadzą na pontony i puszczą w dół rzeki. Nic z tego. Najpierw tak nas ubrali, że zaczęliśmy przypominać skrzyżowanie żaby, płetwonurka i bohatera Star Trek (z uwagi na krój ubranka i kolory). Wąskie skarpety, które łatwiej założyć (choć nie tak łatwo) niż zdjąć. Jednoczęściowe wdzianko na nogi i klatkę piersiową. Z gumy czy czegoś takiego... Do tego "top", czyli fioletowa kurtka z gumową podszewką, ściśle przylegającą do rąk i szyi. Plus kamizelka ratunkowa i kask. Przygotowujący nas do spływu panowie tłumaczyli jak komu dobremu: Nie zakładajcie jeszcze kurtek, kasków i kamizelek, bo trzeba dojechać autokarem nad rzekę. Ale gdzie tam, jak już się zakuwać w ten pancerz, to raz a dobrze! Uwaga, idzie mały czołg...

Słoneczko islandzkie świeciło na tyle mocno, by zadać kłam wszelkim opowieściom o zimnej Północy. Gdzieś między trzydziestą drugą a trzydziestą trzecią minutą jazdy w autokarze zaczęliśmy się rozbierać. Kaski i kamizelki zeszły łatwo, potem zaś przyszła kolej na kurtki...

Pontony były trzy, każdy mieścił sześć osób i sternika. Najpierw zaprawa na sucho: Jak krzyknę cała naprzód, to wychylać się porządnie! Usiądźcie na brzegach pontonu na tyle wygodnie, żeby balansować ciałem. Uwaga! Płyniemy górską rzeką. Niejedna osoba wypadnie. Macie kamizelki, więc nie należy się bać, nie utoniecie. Tak więc przede wszystkim ratujcie wiosło, żeby nie wpadło do wody!

Do tej pory nie rozumiem jak to się stało, że ani razu nie zaliczyłam wody... Cały spływ trwał 4 godziny. Był pełen skał, na które pędziliśmy i w żaden sposób nie umieliśmy skręcić, był też pełen fal, które zalewały nas na tyle skutecznie, że po zdjęciu ubrań (jednak dało się to zrobić) mogliśmy wyżymać T-shirty i bieliznę. Nasz niezawodny Björn niby płynął na którymś z pontonów, ale w zasadzie widzieliśmy go głównie w wodzie pomiędzy nimi... Mniej więcej w połowie imprezy rozległo się wołanie: sczepiamy pontony! Utworzyliśmy w ten sposób jedną ogromną tratwę. I nagle Björn, który dopiero co kolejny raz zaliczył na własne życzenie rzekę, wyskoczył gdzieś spomiędzy skał. Niósł naręcze batoników Picnic, plastikowe kubki i termosy z gorącą czekoladą... Anioł? Ta myśl pojawiła się nie po raz pierwszy i nie ostatni...

Po spływie jechaliśmy około 3 godziny przez taaakie bezdroża, o jakich nam się nie śniło. Szczęśliwie dotarliśmy do Hveravellir, gdzie planowo mieliśmy spędzić noc. Samo Hveravellir jest podobne do prowadzącej doń drogi - płaskie i kamieniste. Główna atrakcja (oprócz tej pustki) to gorące źródła, z których oczywiście skwapliwie skorzystaliśmy. Najpierw jednak po raz pierwszy i ostatni na tej wyprawie sami przygotowywaliśmy sobie kolację. Ja i koleżanka pod dyktando Björna (a także Gunnara-Jóna: więcej cukru!) gotowałyśmy jakiś sos. Natomiast Björn w wolnych chwilach doglądał cielęciny zapakowanej w torebki i gotującej się w... gorącym źródle (+90 oC). Kiedy już zasiedliśmy przy stole nad puree z ziemniaków z sosem i surówką o bliżej niezidentyfikowanym składzie, pojawił się nasz przewodnik z mięsem. Bardzo przepraszam, ale mięsa jest mało... jedna torebka roztopiła się.

O pobycie w Hveravellir powinnam wspomnieć z jeszcze jednego powodu: noc tam spędzona była pierwszą i ostatnią na Islandii, kiedy to udało mi się spać dłużej niż 4,5 godziny.

31. 07 SOBOTA

Kolejnym sportem rekreacyjnym radośnie przez nas uprawianym była jazda skuterem po lodowcu Langjökull. Sama nie odważyłam się prowadzić (karta rowerowa to chyba za mało...?), ale życie pasażera nie jest złe, wręcz przeciwnie! Razem z Terjem szaleliśmy (podobnie jak inni), dochodząc do około 90 km/h. Rzecz jasna i w tym przypadku nie obyło się bez stosownych ubranek. Tym razem miały chronić nas przed chłodem. Na nasze własne bluzy i spodnie wciągnęliśmy jednoczęściowe kombinezony z nogawkami i rękawami zapinanymi na suwaki. Do tego skarpety i kalosze, rękawiczki i kaski. Hajda na Langjökull!

Zmęczeni wsiedliśmy do jeepów, mając cichą nadzieję, że teraz będzie parę godzin bezdroży, które pozwolą nam spokojne zasnąć. Bezdroża były, owszem. Rzeczywiście, jechaliśmy przez nie kilka godzin. Tyle, że mniej więcej co 20 minut jeepy zatrzymywały się, a Björn promiennie obwieszczał: A teraz przejdziemy się kawałek, tu jest taki piękny naturalny taras widokowy! Częstym urozmaiceniem krajobrazu były wielkie góry usypane z kamieni przez turystów. My oczywiście dokładaliśmy nasze kamienie - miało to zapewnić powrót na Islandię.

Wielką atrakcją dnia był Gullfoss - Złoty Wodospad. Podobno najlepiej wygląda w pełnym słońcu, ale nie udało nam się tego stwierdzić. Właśnie w sobotę pierwszy raz doświadczyliśmy deszczowej pogody na Islandii.

Bez większych przygód dojechaliśmy do hotelu Geysir mieszczącego się obok słynnego Wielkiego Gejzeru. Mieszkaliśmy w trzyosobowych domkach. Pobyt rozpoczęliśmy kąpielą w hotelowym basenie (odkrytym) z wodą z gorących źródeł. Niewątpliwą atrakcją był wymóg dokładnej kąpieli przed wejściem do basenu. Męska część grupy zaprezentowała konkurs skoków do wody, przy czym główne style to: Wielki Gejzer, Kamień w Wodę oraz Atak na Pearl Harbour.

Wieczorem poszliśmy obejrzeć gejzery. Wielki Gejzer niedawno pobudzano do erupcji, polewając powierzchnię mydłem. Obecnie już się tego nie robi i żądnym wrażeń turystom musi wystarczyć pobliski Strokkur, wybuchający co kilkanaście minut na wysokość do 40 metrów.

Drugie wydarzenie wieczoru (i nocy...) to pierwsza impreza z cyklu pożegnalnych. Oficjalnym celem zabawy było upicie Gunnara - Jóna (bo ktoś - nie wymienię z imienia - chciał prowadzić jeepa). Plan powiódł się częściowo - Gunnar-Jón upił się. Niemniej jednak następnego dnia przyszedł na śniadanie jako jeden z pierwszych i w zdecydowanie lepszej formie niż ci, którzy zamierzali go upijać...

1. 08 NIEDZIELA

I znowu podróż przez bezdroża Islandii. Zabarwiona smutkiem, bo to ostatni dzień... Po atrakcyjnej nocy oczy nam się same zamykały, ale dzielnie trwaliśmy na naszych siedzeniach, sztywno wyprostowani. W ramach utrzymania nas w przytomności, Björn głośniej niż zwykle puścił dyżurny przebój - "Joyride".

Wokół nic tylko szarobrązowa, kamienista pustynia, pełna wzniesień. Wjazd, zjazd, wjazd, zjazd. Trzeba było zapiąć pasy, tak trzęsło. Jechaliśmy do Gjáin, baśniowej doliny elfów.

Bardzo dobrze pamiętałam opis tej doliny z książek Margit Sandemo. Gjáin to ważne miejsce dla bohaterów "Sagi o Czarnoksiężniku", w pewnym sensie porównywalne z Dimmuborgir.

W końcu jeepy zatrzymały się niedaleko urwiska. Przeszliśmy kilka kroków i...

Gjáin rozciągała się jakieś 70 metrów pod nami. Łagodne wzgórza porośnięte gęstą, szmaragdowozieloną trawą, rozłożyste drzewa, migoczące w słońcu wodospady, cichy szum strumieni. Poczułam dreszcz podniecenia, kiedy na dole dostrzegłam brązową skałę z otworem. Według Margit Sandemo tam właśnie było wejście do Królestwa Elfów. Już po kilkudziesięciu sekundach pobytu w dolinie byłam pewna, że jeśli gdziekolwiek mogą mieszkać elfy, to tylko w Gjáin...

Kątem oka dostrzegłam przy wejściu w skale dwie sylwetki, głównie dlatego, że jedna z nich była ubrana w czerwoną kurtkę. Nagle koło mnie pojawił się Björn. Chodź, czeka na was niespodzianka, powiedział tajemniczo. Aha, pewnie piknik w dolinie, pudło Snickersów, albo... ułamek sekundy później już wiedziałam: postacią w czerwonej kurtce była Margit Sandemo!!! Nie mogła, po prostu nie mogła wybrać lepszej pory i właściwszego miejsca by się pojawić!!!

Z góry mogliśmy jedynie do Niej pomachać, droga na dół prowadziła wokół doliny. Trzeba było przechodzić po kamieniach przez strumienie, wspinać się po skałach... widoki zapewne były piękne, ale ja myślałam tylko o jednym: za chwilę osobiście poznam Margit Sandemo.

Na początku onieśmielenie, niepewne uśmiechy, uścisk dłoni. Już chwilę później atmosfera rozluźniła się, głównie dzięki samej Margit. Wypytywała, jak udała się podróż, które miejsca związane z jej książkami odwiedziliśmy, jak nam się podoba Islandia...

Margit Sandemo przyjechała do Gjáin w małym jeepie razem ze swoim długoletnim przewodnikiem Addim. Arngrímur Hermansson (Addi) jest właścicielem biura podróży, które zorganizowało wyprawę. W jednej z książek Margit uczyniła Addiego przewodnikiem bohaterów po Islandii.

Z Gjáin ruszyliśmy ku Landmannalaugar, gdzie planowaliśmy spacer po skałach oraz kąpiel w gorącej rzece. Po drodze, kiedy na chwilę stanęliśmy przy stacji benzynowej, Margit nieoczekiwanie otworzyła drzwi swojego jeepa i głośno puściła kompakt z "Ridhum, ridhum", piosenką znaną mi z jej powieści. Jest to stara pieśń islandzka opowiadająca o niebezpieczeństwach czyhających na samotnego jeźdźca kilkaset lat temu przemierzającego Sprengisandur. Mroczna, dzika i groźna muzyka, nieziemska, niemal magiczna barwa głosu śpiewającego i ponure słowa mówiące o samotności, wyczerpaniu, smutku, bezradności i śmierci oraz niebezpiecznej królowej elfów czyhającej wraz ze swoimi oddziałami... - jak bardzo ta pieśń pasowała do krajobrazu, mimo że my nie jechaliśmy przez Sprengisandur!

Z Landmannalaugar ruszyliśmy ku Nesbúdh, ostatniemu przystankowi naszej islandzkiej przygody. Z nieznanych mi bliżej przyczyn jeden jeep pojechał szybciej, natomiast ten kierowany przez Björna, w którym akurat tego dnia siedzieliśmy my - członkowie PIFF oraz dziewczyny z NIFF, skręcił ku wulkanowi Hekla. Razem z nami pojechali Addi i Margit.

Ktoś, kto na własne oczy zobaczy jednolicie czarny piach wokół Hekli, a także sam wulkan, przestaje się dziwić, dlaczego w przeszłości krater Hekli uważano za zejście do piekła.

Björn opowiadał, że kiedy Hekla wybuchła w 1973 roku, warstwa pyłu pokryła Sztokholm. W pewnej chwili, tłumacząc, ile m3 lawy pokryło pewien teren, narysował m3 na piasku. Nieco później Margit Sandemo wspomniała, że chciała pojechać w pewne miejsce na Islandii, dość daleko, ale Addi nie zgodził się. Wówczas w oku Björna pojawił się diabelski błysk:

- Ależ oczywiście, jedziemy! Tylko nie mówcie nic Addiemu - dodał, mrugając okiem.

Addi w tym czasie stał mniej więcej 2,5 m od niego i z ciekawością słuchał, o czym to mamy mu nie mówić. Margit zaczęła się śmiać, my oczywiście też.

- Czeka na nas kolacja w Nesbúdh - zaoponowała dość niechętnie Margit.

Björn był w swoim żywiole, gotów przenosić góry.

- To zupełnie nic nie szkodzi, najpierw pojedziemy, zjemy później!

Addi podszedł bliżej.

- Wiesz, Addi, mamy nowy plan - powiedział jakby nigdy nic Björn.

- O, doprawdy? - zdziwił się uprzejmie Addi.

Jednogłośnie potwierdziliśmy.

- Wiesz Addi, co to jest? - zapytał Björn, wskazując patykiem na rysunek m3.

W twarzy Addiego nie drgnął ani jeden mięsień.

- No, zapewne wasz nowy plan - odpowiedział poważnie.

Rozmowa skończyła się pojedynkiem w stylu dowolnym między Addim a Björnem, którzy dokładnie wytarzali się w czarnym piasku. Całość Margit utrwaliła na zdjęciach.

Bardzo szybko zrozumieliśmy, że nie tylko my żałujemy kończącej się przygody. Również Björn nie chciał się z nami rozstawać, celowo opóźniając podróż do Nesbúdh. Na przykład w pewnej chwili ni stąd ni zowąd zatrzymał samochód. Nazbierajmy tych białych kwiatków! W dotyku są zupełnie jak wełna owiec. Oczywiście bardzo chętnie go posłuchaliśmy.

W Nesbúdh zjedliśmy uroczystą kolację, zakrapianą winem. Po jedzeniu każdy z nas wstał i krótko powiedział, co najbardziej podobało mu się na Islandii. Później nastrój stał się trochę smętny, ale Margit zaraz zareagowała: Zauważyłam, że część z was ma na opalonych twarzach białe ślady okularów! Cóż, Addi również ma taki nieopalony ślad, na policzku. Po telefonie komórkowym...Chwilę później na prośbę Margit Addi wrócił pamięcią do własnych doświadczeń zawodowych i opowiedział nam zabawne historyjki o niemądrych turystach: jeden z nich chciał koniecznie otworzyć drzwi jeepa na targanym wiatrem pustkowiu. Drzwi po prostu odleciały, a turysta razem z nimi... Inny turysta, również na pustkowiu, otworzył portfel. Spóźnił się mocno, bo dwóm osobom trudno było pozbierać latające po okolicy banknoty. Z kolei grupa turystów, nie bacząc na ostrzeżenia, zapragnęła podejść blisko wulkanu. Nie wierzyli, że ziemia wokół krateru jest gorąca. W pewnej chwili spokojni dotąd panowie w średnim wieku zaczęli przeskakiwać z nogi na nogę i w szaleńczym pędzie wrócili do czekającego na nich w jeepie Addiego. Niestety, ich buty nie miały już podeszw.

Kolacja dobiegła końca. Pożegnaliśmy się z Margit i Addim, my (grupa z Polski) dostaliśmy dokładne informacje związane z taksówką, która miała przyjechać o 5 rano, by zawieźć nas na lotnisko Keflavik. Daliśmy Margit prezent przywieziony z Polski. Jeszcze chwila rozmowy, żartów - i niestety, rozstanie.

Tej nocy właściwie nie spaliśmy. Trwała impreza pożegnalna, poza tym musieliśmy się spakować, przygotować do wyjazdu.

2. 08 PONIEDZIAŁEK

Nad ranem przeżyliśmy chwilę grozy. Przez nieuwagę jednej z Norweżek część naszych bagaży (w tym dwa bilety lotnicze) została zatrzaśnięta w pokoju. Z kluczem w środku. Była za dziesięć piąta rano, w recepcji pusto (otwarta od siódmej), nikt nie wie, skąd wziąć klucz uniwersalny. Panika narastała z chwili na chwilę, bezradnie biegaliśmy po budynku, szukając pomocy. Niestety większość Norwegów już spała albo w wyniku imprezy nie była w stanie trzeźwo myśleć. Co zresztą mogli zrobić? Tak samo jak my byli przecież tylko gośćmi. Cenne minuty mijały, pod budynek zajechała taksówka.

Już widzieliśmy, jak dzwonimy do domu: kochane pieniążki na bilet przyślijcie rodzice. Mnie przed oczami zaczęły latać czarne i czerwone płatki.

I wtedy znaleźliśmy Björna. Kiedy usłyszał, co się stało, natychmiast rozbudził się i zaczął działać. Wybiegł z pokoju, z budynku, zniknął za zakrętem, a po trzech - z zegarkiem w ręku - minutach wyszedł przez recepcję z kluczem w ręku. Punkt piąta zaczęliśmy ładować bagaże do taksówki.

Björn został z nami do końca, jeszcze nas uspokajał. Tak naprawdę dopiero wtedy poczułam, jak bardzo byłam zdenerwowana. Nie zapomnę serdecznego, mocnego uścisku Björna i tego, co powiedział: No już, już, wszystko jest OK. No co, najwyżej nauczyłabyś się islandzkiego!

Pożegnaliśmy się z nim po raz drugi i chwilę później jechaliśmy na lotnisko.

Do Keflaviku dotarliśmy po godzinie, w bardzo złych humorach. Kiedy taksówkarz pomagał nam wyjąć bagaże, chciałam powiedzieć mu, jak wielkie wrażenie zrobiła na mnie Islandia. Zaczęłam mówić: Islandia jest unikalna, nie podobna do niczego... wtedy głos mi się załamał. Jak na złość w radiu nadawano piosenkę Roxette pt. "Anyone". Uderzył nas wers "It's over when it's over". It's over - skończone.

Ostatniej nocy, kiedy już się żegnaliśmy, Tim chciał skończyć trzygodzinny film, który kręcił przez cały tydzień. W ostatniej scenie wszyscy stoimy na dworze przy obu jeepach i cztery razy, chórem, po angielsku, norwesku, polsku i islandzku, mówimy: Dziękujemy, Margit.

Dziękuję, Margit.
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Socjum Saga o Ludziach Lodu Strona Główna -> Historia Klubu Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2002 phpBB Group
Regulamin